
Etiopia Ewy Kacperek – 1 tydzień
Etiopia – „Cesarstwo Abisynii”
14.01 – 05.02.2004
DLACZEGO AKURAT ETIOPIA???
- żeby zobaczyć Wielki Rów Afrykańskir
- żeby jeszcze raz poczuć zapach Afryki
- żeby być u źródeł Nilu Błękitnego
- żeby zdobyć Góry Simien
- żeby obserwować dżelady zwane małpami o krwawiących sercach;
- żeby zobaczyć wykute w skałach kościoły w Lalibeli i stele w Axum
- żeby spotkać wojowników ubranych w dzidy i piórka
- żeby powalczyć z muchami tse-tse
- żeby po powrocie docenić polskie drogi
Dzień 1
14.01.2004.

Z Warszawy wylecieliśmy o 8.30 samolotem linii British Airways do Londynu i dalej przez Alexandrę do Addis Abeby. Długa to podróż , więc na miejsce dotarliśmy dopiero następnego dnia czyli 15.01.2004 dwie godziny po północy. Do Addis dolecieliśmy my, nasze bagaże niestety nie. Jedynie plecaki mój i naszego pilota Krzysia podążały trop w trop za właścicielami. Reszta została w Londynie. Dało to nam sposobność do spędzenia dodatkowej godziny na lotnisku w oczekiwaniu na przyjęcie przez stosowne służby zgłoszenia o zaginięciu bagaży. Nie czuliśmy się samotni, bo razem z nami czekało w tej samej sprawie jeszcze ze trzydzieści innych osób – klientów British Airways lot nr 6565. Budynek lotniska jest najładniejszym i najbardziej nowoczesnym budynkiem w Addis. Zdziwiło nas, że klimatyzacja jest nastawiona na taką niską temperaturę ale po wyjściu na zewnątrz okazało się, że jest po prostu chłodno – ok. 15-17oC. Po załatwieniu wszystkich formalności (wiza, opłata lotniskowa) pojechaliśmy do hotelu niegdyś najlepszego w mieście. Lata świetności ma już jednak dawno za sobą.
Dzień 2
15.01.2004

Cały dzień spędziliśmy w Addis. Nazwa tego stosunkowo młodego miasta oznacza „Nowy Kwiat”. Addis powstało nieco ponad 100 lat temu i choć jest trzecim co do wielkości miastem Afryki o pięciomilionowej populacji, to robi wrażenie prowincjonalnej mieściny z w większości parterową, chaotyczną zabudową, brakiem szerokich arterii komunikacyjnych i ogólnie panującym bałaganem. Handel głównie bazarowy, brak hoteli o światowym standardzie, na jezdniach obowiązuje prawo silniejszego. Nawet w centrum po ulicach wałęsają się kozy, osły, krowy.
Przed zwiedzaniem miasta należało dokonać wymiany USD na byry- walutę obowiązującą w tym kraju. W tym celu udaliśmy się do Bank off Ethiopia. Stosowane procedury bankowe są tyleż skomplikowane co niezrozumiałe dla większości obcokrajowców. Polacy mają jednak w pamięci dość niedawne doświadczenia z własnego kraju, kiedy to proste czynności walutowe dawały zatrudnienie sztabowi agentów specjalnych i bardzo ważnych urzędników państwowych. Nic nas nie jest w stanie zniechęcić, więc po rewizji przed bankiem i zebraniu stosownej ilości pieczątek w banku udało się nam dokonać wymiany po kursie 1USD=8.67byr.
Przed zwiedzaniem miasta odwiedziliśmy lotnisko, celem dowiedzenia się o losy naszych zaginionych manatków.

W Addis Abebie zobaczyliśmy katedrę z grobem Hajle Sellasje – ostatniego Cesarza Etiopii , wzgórze Entoto (3200m n.p.m.) i Muzeum Historyczne z „Lucy” – jedną z najstarszych przedstawicielek rodzaju ludzkiego. Z tą Lucy to z resztą niezła zmyła, bo eksponat muzealny jest falsyfikatem. Oryginał leży gdzieś tam zamknięty na głucho w skrzyni i porasta kurzem. Przy wejściu do muzeum skonfiskowano nasz sprzęt fotograficzny, byśmy przypadkiem nie zrobili dokumentacji tego ponurego, zapyziałego obiektu. W katedrze za to mogliśmy fotografować do woli grupę kapłanów odprawiających rytuały związane z trwającym właśnie świętem Świętego Jerzego – patrona Etiopii
Po zwiedzaniu miasta odwiedziliśmy lotnisko, celem dowiedzenia się o losy naszych zaginionych manatków. Nadal tkwiły w Londynie. Po południu udaliśmy się na miejski bazar. Można tam kupić wszystko, co zdaniem Etiopczyków da się sprzedać; prostowane na kamieniu gwoździe, stare plastikowe butelki po wodzie mineralnej, blachę z puszek od konserw. Są też oczywiście przyprawy, owoce i mięso oblepione tysiącem much. W powietrzu unosi się nieznośny fetor i dźwięki Ethiopian-disco o znacznym natężeniu decybeli.
Na kolację Krzyś zabrał nas do restauracji „Addis Abeba”. Wystrój etniczny, a jakże, na ścianach malowanki na koziej skórze, na podłodze mocno wydeptane kobierce, zamiast stołów kosze na injerę (czyt. indzerę), ich danie narodowe. Goście siedzą na zydelkach, prawie w kucki i palcami jedzą ze wspólnych naczyń. W kącie na podłodze jakaś niewiasta odprawia ceremoniał parzenia kawy.
Całość oświetlona nastrojowym światłem jarzeniówek. Francja – elegancja. Podano nam injerę i stosowną ilość miejscowego trunku o nazwie Teg (czyt.Tedż). Jest to trunek wyrabiany z miodu, nawet smaczny. Serwuje się go w naczyniach w kształcie kolby laboratoryjnej. Injera natomiast to ogromniasty placek o grubości ok. 0,5 cm kolorze brudnej szmaty i konsystencji gąbki. Przyrządza się go ze sfermentowanej mąki zboża o nazwie tef i wody. W wyniku dociekliwych pytań oraz bacznych obserwacji w czasie dalszej podróży udało nam się ustalić, że tef należy go rodziny amarantusowatych . Placek jest lekko kwaśny. Na nim kładzie się różne smakołyki: kawałeczki mięsa duszonego w gęstym i diabelnie ostrym sosie, mięso pieczone, gotowane warzywa (coś co nazwaliśmy szpinakiem, papkę z marchwi i papryki chili, białą kapustę z cebulą, rozgotowaną fasolę z pomidorami, twarożek). Wszystko to okropnie pikantne, ale bardzo smaczne. Technika spożywania wymaga pewnej wprawy. Należy oderwać kawałek placka, nabrać weń trochę dodatków i zgrabnie umieścić w ustach uważając, by się nic po drodze nie wymknęło na garderobę własną lub sąsiada. Jeść należy wyłącznie jedną, prawą ręką (naleciałość z Islamu) nie używając broń Boże sztućców. Miodowy Teg łagodzi nieco ogień w ustach i poprawia nastrój.
Pierwsze kontakty z tubylczą ludnością utrwaliliśmy za pomocą trunków wysoko procentowych nabytych w strefie bezcłowej na lotnisku Okęcie. Z obserwacji wynika, że nie stanowią zagrożenia dla pozycji Polski w statystyce spożycia/głowę.
Dzień 3
16.01.2004
Wyruszyliśmy wczesnym rankiem na lotnisko celem dowiedzenia się o losy naszych zaginionych manatków. Doleciał tylko plecak Renaty. Reszta nadal tkwiła w Londynie. Atakowani z dwóch stron Anglicy (przez nas z Etiopii i przez Africa line z Polski) tłumaczyli się, że nasze bagaże nie zmieściły się w samolotach, przepełnionych do granic możliwości przez Etiopczyków wracających z saksów do domu na święto Timkat. Nie mogliśmy dłużej tkwić w Addis w oczekiwaniu na plecaki, musieliśmy ruszyć dalej, by zrealizować plan podróży. BA obiecało odesłać resztę plecaków za nami do Gonder.
Zapakowani w dwie leciwe Toyoty Land Cruiser wyruszyliśmy na północ w kierunku Debre Marcos. Po drodze zwiedziliśmy klasztor w Debre Libanos. Etiopczycy twierdzą, że święty mąż – patron klasztoru w akcie pokuty za grzechy młodości postanowił resztę życia spędzić stojąc na jednej nodze. Stał tak przez 29 lat, nie jedząc, nie piją i nie śpiąc. Po 22 latach stania odpadła mu nie używana noga i dlatego na wszystkich malowidłach przedstawiany jest tylko z jedną, lewą nogą. Opowiastkami o podobnej zawartości faktów historycznych karmiono nas dość często, zawsze twierdząc, że to najprawdziwsza prawda.
. Według nich rok ma 13 miesięcy a o godzinie 10:00 jest godzina 3:00. Do kościoła w Debre Libanos, jak i do wszystkich innych kościołów Koptyjskich w Etiopii, wchodzi się na bosaka. Wstępu nie mają kobiety z trakcie miesiączki i ci którzy ostatniej nocy uprawiali seks. Ogromna liczba dzieci w Etiopii tłumaczy, dlaczego w kościołach jest tak niewielu wiernych.
Etiopczycy to w ogóle dziwni ludzie. Według nich rok ma 13 miesięcy a o godzinie 10:00 jest godzina 3:00. Do kościoła w Debre Libanos, jak i do wszystkich innych kościołów Koptyjskich w Etiopii, wchodzi się na bosaka. Wstępu nie mają kobiety z trakcie miesiączki i ci którzy ostatniej nocy uprawiali seks. Ogromna liczba dzieci w Etiopii tłumaczy, dlaczego w kościołach jest tak niewielu wiernych.
Z Debre Libanos ruszyliśmy w kierunku doliny Nilu Błękitnego. Kanion, na dnie którego płynie rzeka, przypomina w tym miejscu kanion Kolorado, trochę mniejszy i bardzo piękny. Na zachodniej krawędzi dopadło nas stadko wyrostków oferujących skamienieliny licznie występujące w tych okolicach. Kilka zakupiliśmy. Most nad Nilem jest pilnie strzeżony przez policję i ABSOLUTNIE nie wolno go fotografować. Podobnie jak wszystkie inne mosty w Etiopii, banki, urzędy państwowe, urzędy poczty i telekomunikacji jest obiektem strategicznym i podlega ścisłej ochronie. Nie wolno było również fotografować widoków z mostu, a były naprawdę piękne.
Wpadliśmy na pomysł, by strażnik mostu własnoręcznie wykonał zdjęcie. W ten sposób miałby pewność, że ani kawałeczek tego drogocennego obiektu nie zostanie uchwycona w kadrze. Niestety, prośba nie została uwzględniona. Nie powiodła się też próba przekupstwa, dzielni obrońcy prawa pozostali nieugięci. Udało nam się jednak kupić pocztówkę z widokiem na dolinę i most.
Już po zmroku dojechaliśmy do Debre Marcos. Zakwaterowaliśmy się w najlepszym hotelu w mieście (jakieś 1,5 * w skali międzynarodowej). Kolacja nie specjalnie wystawna, do tego miejscowe wino marki „Wino”, piwo i świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. Przy sąsiednim stoliku siedziała autokarowa wycieczka hiszpańskich emerytów, przy barze kilku miejscowych. Kelner nie mógł doliczyś się dań, przynosił albo nie to co zamówiliśmy, albo za dużo, albo za mało, choć przy przyjmowaniu zamówienia wydawało się, że nas rozumie. W kółko powtarzał „O.K. no problem”. Po kilku dniach spędzonych na obczyźnie zorientowaliśmy się, że takie zapewnienia wcale nie świadczą o tym, że rozmówca zrozumiał nasze oczekiwania. Powtarzali je wszyscy napotkani dawcy usług, kelnerzy, sprzedawcy w sklepie, panienka z pocztowego okienka, ale nie była to w najmniejszym stopniu gwarancja prawidłowego przyjęcia zamówienia. Tak więc każdorazowo, oczekiwanie na podanie posiłku, zdjęcie towaru ze sklepowej półki, prawidłowość połączenia telefonicznego, stawały się okazją do zakładów i spekulacji.
Dzień 4
17.01.2004
Z Debre Marcos wyruszyliśmy w dalszą drogę. Kilka godzin jazdy rozklekotanym samochodem trochę dało się we znaki. Droga z Addis Abeby do Bahar Daru jest prawie w całości asfaltowa, z początku bardzo dobra, równa i szeroka, lecz im dalej od stolicy, tym więcej dziur. W wielu miejscach prowadzone są roboty drogowe. Objazdy nie są wyznaczane. Ruszyliśmy więc bezdrożami i po chwili złapaliśmy gumę.
Całkiem miły był to postój. Nieopodal płynęła rzeka a nad nią gromadka dzieci pasła krowy.
Zatrzymaliśmy się też na chwilę w napotkanej po drodze wsi w której odbywał się targ. Na nasz widok handel niemal całkowicie zamarł. Staliśmy się główną atrakcją dnia dla mieszkańców wioski.
W Bahar Darze czekały na nas przyzwoite pokoje w najlepszym w mieście hotelu „Dib Anbessa”.
Lunch przełknęliśmy w pośpiechu, oczekiwała na nas bowiem łódź na największym w Etiopii jeziorze Tana. Jezioro ma powierzchnię 3500 km2 . Z niego to wypływa Nil Błękitny. Było znane już starożytnym Egipcjanom i Grekom. Teraz słynie przede wszystkim z 37 monastyrów ulokowanych na 20 wyspach, niektóre z nich są zamknięte do zwiedzania dla kobiet. Większość klasztorów jest ukryta głęboko w dżungli.
W większości ich powstanie datowane jest na XVI i XVII wiek, lecz są wśród nich i takie, które wyrosły na przedchrześcijańskich miejscach dawnych kultów.
Po 45 min. kołysania dopłynęliśmy do półwyspu Zege, gdzie już przy brzegu dopadła nas chmara miejscowych dzieciaków oczekujących na datki i prezenty. Niektóre wciskały nam w ręce karteczki z zapisanym imieniem, nazwiskiem i adresem, byśmy mogli do nich napisać a jeszcze lepiej zaprosić do Polski. „Daj byra” albo „Jestem uczniem-daj długopis” to najczęściej wypowiadane przez dzieci zdania. Do miasta wracaliśmy już w nocnych ciemnościach. Łódź nie była oczywiście wyposażona w jakiekolwiek oświetlenie, tak więc odnalezienie kierunku i ominięcie przez kapitana ogromnych stalowych boi umieszczonych na jeziorze tu i ówdzie skwitowaliśmy owacjami.
Dzień 5
18.01.2004
Po śniadaniu składającym się (jak zwykle) z omleta i tostów pojechaliśmy podziwiać wodospady Nilu Błękitnego Tys Yssat. Mieliśmy sporo szczęścia, bo właśnie była niedziela i pobliska elektrownia wodna pracowała no pół gwizdka. Większość wody płynęła więc korytem rzeki prosto do wodospadów a nie przez kanał elektrowni. Dzięki temu widok był imponujący a w porannym słońcu nad wodospadami wisiała tęcza.

Wodospady Nilu Błękitnego to jedna z największych atrakcji przyrodniczych Etiopii. Do wodospadów dochodzi się przez kamienny most zawieszony nad Nilem, który wbrew swej nazwie wcale nie jest błękitny lecz brunatny od glinki stanowiącej podłoże. Most powstał w 1620 roku za sprawą Portugalczyków, na zlecenie Cesarza Suseynosa i do dziś zdumiewa masywnością konstrukcji zupełnie nie pasującą do znajdujących się w sąsiedztwie glinianych chat wsi Tys Abay.
Tys Yssat to cztery wodospady o wysokości ok. 40 m. Ich nazwa w języku amcharskim znaczy „woda która dymi”. Jak wszędzie, tak i tu towarzyszyła nam liczna grupa dzieci żebrzących o pieniądze, cukierki, długopisy. Niektóre, bardziej przedsiębiorcze, poprzebierane w stroje etniczne i zaopatrzone w stosowne rekwizyty, pozowały do zdjęć, grały na fujarkach nawet śpiewały ( za pieniądze oczywiście). Wracając do Bahar Daru wstąpiliśmy na targ. Kupiliśmy trochę owoców, sukienkę jaką noszą miejscowe kobiety i liście czatu – używkę żutą z lubością przez Etiopczyków.
W czasie dalszej drogi w głąb kraju rzucił nam się w oczy dziwny zwyczaj miejscowych kierowców. Otóż, w przypadku awarii, unieruchomiony pojazd obstawiany jest wokół kamieniami, niekiedy sporych rozmiarów, pełniącymi rolę trójkąta ostrzegawczego. Po naprawie samochód odjeżdża a głazy na drodze zostają, stanowiąc duże niebezpieczeństwo dla innych. Nasz kierowca Asfo był na szczęście bystry i uważny.
Wczesnym popołudniem dotarliśmy do Gonder, jednego z większych i bardziej znanych etiopskich miast. Udaliśmy się na lotnisko celem dowiedzenia się o losy naszych zaginionych manatków. Okazało się, ze są w…Nairobi w Kenii. Sprytna załoga lotniska w Londynie, nie znajdując miejsca w kolejnym samolocie do Addis, umieściła je w samolocie do Nairobi, by tam przeładować do samolotu do Addis i taką okrężną drogą dostarczyć właścicielom.

Popołudnie w Gonder poświęciliśmy na zwiedzenie Debre Birham Sellasje czyli „Kościoła Trójcy” pełnego wspaniałych malowideł wykonanych na skórze zgodnie z kanonem kościoła Koptyjskiego. Postacie pozytywne malowane były „Am fas”, złe „ z profilu”. Sufit w Debre Birham Sellasje pokrywa najbardziej znane etiopskie malowidło przedstawiające głowy ciemnoskórych aniołów. Zresztą wszyscy inni święci ze ścian kościoła też mają śniadą cerę, czarne oczy i włosy. Wokół Debre Birham Sellasje stoi dwanaście wież symbolizujących apostołów. Niektóre do dziś są zamieszkałe przez kapłanów. Główna brama świątyni ma kształt królewskiego lwa Judy.
Wpadliśmy też na chwilkę do łaźni Fasylidesa. Jej mury pokryły korzenie jakiegoś dziwnego drzewa.
Hotel w Gonder okazał się być dość lichy. Kolację zjedliśmy w knajpce o lokalnym kolorycie, po której przechadzała się dorodna kaczka, będąca jej maskotką. Injera i Teg były mniej smaczne niż w Addis Ababie, ale znośne. Po kolacji Krzyś i Benjamin, nasz opiekun i przewodnik po północnej Etiopii, udali się na lotnisko celem dowiedzenia się o losy naszych zaginionych manatków. Dotarły już do Addis. Teraz należało oczekiwać ich przylotu do Gonder.
Dzień 6
19.01.2004
Szósty dzień bez bagaży. Ile można chodzić w tych samych ciuchach? Rozdałam przywiezione na suweniry koszulki z firmowym nadrukiem. Wyglądaliśmy jak umundurowani:-)))
Śniadanie w hotelu dostarczyło nam wiele uciechy. A to brakowało sztućców, a to liczba przygotowanych porcji nie zgadzała się z liczbą konsumentów. Niemożliwe okazało się zamówienie kawy z mlekiem, bo albo przynosili mleko albo kawę. Przyniesione na stół po baaaardzo długim oczekiwaniu potrawy wzbudziły ogólną wesołość. Były to bowiem mocno przypalone kawałki bułki pełniące rolę tostów, omlety wypełnione resztkami z poprzedniego dnia i mocno obeschnięte kawałeczki żółtego sera jako wykwintne paluszki serowe. Jak się okazało, nasza grupa i tak miała wiele szczęścia, bo siedzący przy sąsiednim stoliku Holendrzy odeszli głodni nie doczekawszy się czegokolwiek.

Ranek i przedpołudnie spędziliśmy w zabytkowej części miasta, zwiedzając zamki budowane tu przez kolejnych władców Etiopii. Miasto Gonder jest pierwszą stałą stolica państwa. Wcześniej Cesarz wraz z całym dworem wędrował po kraju, rozbijając kolejne obozy. Gdy wyjedli wszystko w jakiejś okolicy, przenosili się dalej a z nimi stolica. W XVII wieku król Fasylides, znający z opowieści podróżników i misjonarzy europejskie dwory, zapragnął mieć siedzibę godną swojego majestatu. Kazał wybudować zamek, nazywany afrykańskim Camelotem. W ślady ojca poszedł syn Joannis I, budując jednak siedzibę mniej okazałą. Związane to było z jego wielką pobożnością; fundował bowiem tak wiele kościołów, że na zamek pieniędzy nie starczyło. Z kolei jego syn wzniósł olśniewający przepychem pałac, pełen zdobień z kości słoniowej, drogich kamieni i kosztownych tkanin. Kolejni władcy budowali następne zamki i pałace i tak powstał ten zadziwiający kompleks. Dziś pozostały jedynie nieudolnie konserwowane mury zamków.

Na nasze szczęście w obręb murów obronnych nie zapuszczają się miejscowi ( wstęp kosztuje), mieliśmy więc kilka godzin wolnych od żebrzącej szarańczy. Żebractwo w Etiopii to prawdziwa plaga. Żebrzą wszyscy i wszędzie. Nawet niemowlaki trzymane przez matki na rękach na widok białego wyciągają rączkę w proszącym geście. W Etiopii nie ma biedy większej niż w innych krajach Afryki. Nie ma też głodu. Ten uciążliwy proceder zakorzenił się w umysłach po klęsce suszy w latach 60-tych i związanej z nią międzynarodowej akcji pomocy i trwa tak od pokoleń. Zdarzały się nam sytuacje naprawdę nieprzyjemne bo niektórzy domagali się „datków” bardzo agresywnie.
Lunch zjedliśmy w ciastkarni, zapijając specjały coca colą, piwem i sokiem owocowym. Po krótkim odpoczynku w hotelu wyruszyliśmy na obchody święta Timkat, najważniejszego i najhuczniej obchodzonego święta Koptystów. Jest ono obchodzone na cześć chrztu Jezusa w Jordanie. Procesje wyruszające z wszystkich kościołów w mieście łączą się po drodze ze sobą, tworząc jedną barwną, rozśpiewaną i roztańczoną rzekę ludzi. Byliśmy zafascynowani tym widowiskiem. Żywiołowość z jaką Afrykanie okazują radość, wrodzony temperament i nieprawdopodobne poczucie rytmu sprawiały, że całe miasto rozbrzmiewało dźwiękami bębnów, piszczałek, trąbek i śpiewu. Wśród szalejącego tłumu kroczyli dostojnie kapłani, przyodziani w bajecznie kolorowe, bogato zdobione szaty. Nad nimi niesiono rytualne parasole, bogato wyszywane złotymi i srebrnymi haftami. Najważniejszy kapłan z każdego kościoła miał na głowie kopię Arki Przymierza, osłoniętą haftowanymi aksamitami. Procesje z wszystkich stron spotkały się w centralnym punkcie obchodów – placu przed kościołem Debre Birhan Sellasje. Kapłani weszli do środka, gdzie złożyli niesione na głowach arki. Miały one tam pozostać do następnego dnia.
Kolację zjedliśmy w hotelu Goha, najlepszym w mieście. Było suto, smacznie i jak na miejscowe warunki bardzo elegancko. Obsługa, jak wszędzie, mało kumata, w dawno nie pranych uniformach, za to goście z całego świata. Zamówiliśmy butelkę wódki „Stolicznaja” nadwątlając tym samym mizerny stan baru i wprawiając w osłupienie barmana prośbą o podanie kieliszków. Skończyło się na szklankach. Musieliśmy, chcąc nie chcąc poprzestać na jednej flaszce, albowiem drugiej nie posiadali.
Po kolacji udaliśmy się na lotnisko celem dowiedzenia się o losy naszych zaginionych manatków. Radość była niebywała, gdyż kolejna uczestniczka wyprawy- Dorota odzyskała swój bagaż.
Dzień 7
20.01.2004
Drugi dzień obchodów święta Timkat rozpoczęliśmy śniadaniem w hotelu Goha. Nie ryzykowaliśmy tym razem czekania, aż kuchnia w naszym hotelu zechce nam coś zaoferować. Szwedzki stół składał się z jajek na twardo, jajek na miękko, jajecznicy, omletów z warzywami, omletów naturalnych, omletów z mięsem, omletów….
Jedyne czego nie było z jajek to kogla-mogla:-))).

Na dziedzińcu świątyni Debre Birhan Sellasje zastaliśmy spory tłum wiernych i gapiów obserwujących rytualną kąpiel dzieciarni w przykościelnym basenie. Kąpiel ta symbolizuje odnowienie przysięgi chrztu świętego. Czarnoskóre golasy obojga płci chlapały się w gęstej od zanieczyszczeń wodzie. Pisku i krzyku było przy tym co niemiara. Dorosłe towarzystwo poprzestało na ochlapaniu twarzy wodą z kanałku doprowadzającego ją do basenu.
Bartek został okradziony. Stracił portfel, karty kredytowe – zupełnie bezużyteczne w tym kraju, 250 USD i 500 byrów. Tego dnia zadzwoniliśmy do Polski. Przed urzędem telekomunikacji poddano nas dokładnej kontroli, zabezpieczono sprzęt fotograficzny by udaremnić nam ewentualne działania szpiegowskie na rzecz obcego wywiadu.
Następnie udaliśmy się na lotnisko celem dowiedzenia się o losy naszych zaginionych manatków. Jaka ulga !!! Są wszystkie !!! Nasza radość nie miała granic !!! Dzięki ci S.C. Jonnson (czyt. British Airways). Po tygodniu oczekiwań wszyscy mogli przebrać się w czyste ciuchy a Ewa wykonać pokazowy makijaż. Przepełnieni bezgraniczną radością opuściliśmy piękne miasto Gonder, by udać się do Debarku – siedziby dyrekcji Parku Narodowego Gór Siemen.
W najlepszym hotelu w mieście zjedliśmy lunch, dokwaterowaliśmy do naszej Toyoty skauta (strażnika parku) wyposażonego w sandały i broń długolufową i wyruszyliśmy w góry. Przed nami najtrudniejszy prawdopodobnie etap wyprawy – trekking w górach.
Góry Siemen to fantasy na jawie, tak mógł wyglądać świat wkrótce po stworzeniu; samotne amby, pionowe urwiska, ścieżki wiodące skrajami przepaści. Powstawać zaczęły 40 mln lat temu, gdy wulkany zasypały te tereny popiołem i pokryły warstwą lawy grubą nawet na 3000m. Przez tysiąclecia woda wypłukiwała pył, tworząc jedne z najpiękniejszych krajobrazów ziemi. Góry Siemen zostały objęte ochroną UNESCO i uznane za dziedzictwo światowe.
Pierwszy nocleg spędziliśmy w obozie Sankaber na wysokości 3150m.n.p.m. Temperatura po zachodzie słońca spadła niepokojąco, nad ranem było zaledwie 2-3oC. I to ma być Afryka ???
Opublikowane przez: Teresa Podgórska